sobota, 28 lipca 2012

Dzień 16,
Niedziela, 29 lipca 2012

Kamping w Przeworsku (PL) 4355 km – Wrocław i okolice (PL) ~ 5000 km.

Pierwszy kamping z prawdziwego zdarzenia, czyli toalety, prysznice z gorącą wodą, wifi, wysokie drzewa dające cień i przede wszystkim restauracja ze śniadaniem.
Wyspaliśmy się, zjedli jajecznicę, napili się kawy z ekspresu, capuccino lub herbaty w filiżance i ruszamy na ostatni etap. Obiady już w domu.

Dzień 15,
Sobota, 28 lipca 2012

Motel przydrożny w Letczewie (Letyczowie) (UA) 3915 km – kamping w Przeworsku (PL) 4355 km

Wydarzenie dnia: Lwów

Wczesnym rankiem opuściła nas Ida, która samotnie pognała prosto na Mazury, gdzie z motocykla ma przesiąść się na żaglówkę. Z jej sms-ów wiemy, że pokonała tego dnia 666 km i nocowała w okolicach Warszawy.
My po śniadaniu ruszyliśmy swoją drogą. Asfalt na Lwów to podobno najgorszy odcinek w całej Ukrainie: koleiny, wyboje, fałdy, dziury. Motocykl podskakuje, zawieszenie co chwila dobija do końca, wzrok nieustannie śledzi nierówności. Nie ma czasu podziwiać widoków.
We Lwowie byliśmy w południe. Znów powiało Europą. Zaczęliśmy od Cmentarza Łyczakowskiego i Cmentarza Orląt Lwowskich. Ledwo podjechaliśmy na parking, zjawiła się tutejsza Polka i zaoferowała swoje usługi jako przewodniczka. Akurat mieliśmy taki sam pomysł, więc zatrudniliśmy ją na 1,5 godziny. Wyszedł z tego ponad 2-godzinny spacer po pięknej starej nekropolii ilustrowany opowieściami o pochowanych tu Polakach. Na finał mocny akcent – Orlęta. Cmentarz jest pięknie odrestaurowany i utrzymany. Rzędy jasnych jednakowych krzyży z tabliczkami z nazwiskami poległych (nierzadko młodych ludzi) robią duże wrażenie.
Zmęczeni upałem i trasą po cmentarzu poszliśmy do restauracji na barszcz, pielmieni, czienachy i inne ukraińskie dania. Stamtąd po krótkiej przejażdżce po niemiłosiernie krzywych lwowskich brukowanych ulicach dotarliśmy do centrum i spacerkiem przeszliśmy na Rynek. Po drodze zjedliśmy lody i cyknęliśmy sobie fotkę przy figurze Artemis.
Po wyjeździe z miasta równiuteńkim, zrobionym na Euro 2012 asfaltem w niecałą godzinkę dotarliśmy na granicę ukraińsko-polską. Godzina w kolejkach do różnych okienek, gdzie funkcjonariusze wklepują dwoma palcami w komputery w kółko te same dane.
Do Polski wjechaliśmy po ciemku i po ok. 50 km zajechaliśmy na kamping w Przeworsku. Tu przy stole pod parasolem opróżniliśmy półlitrówkę, która przejechała z nami w bagażu całą trasę.
Dzień 14,
Piątek, 27 lipca 2012

Cypelek na jeziorem k. Jużnoukraińska (UA) 3495 km – motel przydrożny w Letczewie (Letyczowie) (UA) 3915 km

Dzień bez większych wydarzeń. Chłopaki w nastroju do żartów, zaczęli sobie przyczepiać do motocykli różne przedmioty: kępkę siana, dziecinną łopatkę do piasku. Było trochę śmiechu.
W pewnym momencie przez niewyraźne oznakowanie zgubiliśmy drogę, ale po paru km zawróciliśmy.
Po raz pierwszy też, po kilkunastu suchych dniach, w czasie jazdy złapał nas deszcz. Akurat wjechaliśmy do Letczewa i tu żarty się skończyły. Ida przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle i zatrzymał ją patrol ukraińskiej drogówki. Mandat 500 hrywien albo „podzielimy się po połowie” – policjant postawił sprawę jasno. Nie poddaliśmy się i po długich negocjacjach odjechaliśmy z pouczeniem, że na czerwonym przejeżdżać nie należy.
Mieliśmy już jednak dość i zaraz za miasteczkiem znaleźliśmy motel, gdzie za równowartość niezapłaconego mandatu wynajęliśmy apartament i pokój ze spaniem dla wszystkich. Burdelowe światełka w pokojach były gratis.

piątek, 27 lipca 2012

Dzień 13,
Czwartek, 26 lipca 2012

Pole namiotowe w Sewastopolu (UA) 2980 km – cypelek na jeziorem k. Jużnoukraińska (UA) 3495 km

Mimo upału postanowiliśmy pokonać jak największy dystans. Pobudkę zarządziliśmy o 6, przed 8 wyjechaliśmy. Przed południem jechało się świetnie, później wraz ze wzrostem temperatury było gorzej. Mimo to ponad 500 km to dobry wynik.

Jazda przez Ukrainę jest dość monotonna. Płasko, wzdłuż drogi pola słoneczników i co chwilę stragany, na których miejscowi sprzedają płody ziemi: arbuzy, melony, pomidory, cebulę i inne warzywa. Miejscowości z reguły leżą obok głównych szlaków, więc też nie da się ich obejrzeć. Ponadto trzeba cały czas uważać na mocno nierówną nawierzchnię.

Późnym popołudniem znaleźliśmy porośnięty rachitycznymi krzakami i pokryty gęsto krowimi plackami cypelek, gdzie rozbiliśmy namioty. Niestety woda w jeziorze zakwitła, więc z większej kąpieli musieliśmy zrezygnować.
Do Przemyśla zostało nam ok. 750 km. Chcemy ten dystans pokonać w dwa dni, sobotnie popołudnie spędzając na zwiedzaniu Lwowa. 
Dzień 11, 12
Wtorek 24, Środa 25 lipca 2012

Kamping w Koktebel (UA) 2760 km – dzikie pole namiotowe w Sewastopolu (UA) 2980 km

Wydarzenie dnia: Jałta

Znów upał od wczesnych godzin rannych, ale nie ma zmiłuj. Wbijamy się skóry i kombinezony i ruszamy w stronę Jałty. Ponad sto km przez schodzące prosto do morza góry: podjazdy, zjazdy, serpentyny. Nierówna nawierzchnia i dość spory ruch. No i fale gorącego powietrza uderzające w nas co chwilę. To było chyba najtrudniejsze sto km na naszej wyprawie.
Ida, która rano czuła się kiepsko, postanowiła zostać na kampingu i razem z Grzesiem wyruszyć trochę później. Dogonili nas dopiero w Jałcie.
W mieście zaparkowaliśmy blisko centrum, przebraliśmy się w krótkie spodenki i klapki i ruszyliśmy na bulwar nadmorski.

Powitał nas Lenin, patrzący z góry na tłumy spacerowiczów otaczające stragany z muszelkowym badziewiem i łakociami. Dalej było trochę śródziemnomorskiej roślinności i nowoczesnych apartamentowców z widokiem na morze.

Pod Leninem chłopaki znów zrobili „Świebodzin” a Marcin pożyczył od miejscowych chłopaków deskorolkę i wykonał kilka popisowych tricków.
Późnym popołudniem ruszyliśmy w stronę Sewastopola. Jak zwykle dojechaliśmy po zmroku i poszukiwanie miejsca na noclegu odbywało się po ciemku. I tym razem się nam poszczęściło: rozbiliśmy się w wielkim opuszczonym sadzie. Drzewa dawały cień a do plaży było 200 m. Blisko był też bulwar z knajpami, sklepami, straganami i dyskotekami, dudniącymi do wczesnych godzin rannych.
Następnego dnia rano poszliśmy na plażę i tam na leżakach, w cieniu pod baldachimem byczyliśmy się cały dzień. Po piwo i inne napoje wystarczyło zrobić dwa kroki, tyle samo było do ciepłego morza.
Wieczorkiem podjęliśmy trud zwiedzenia miasta. Najpierw busikiem do przystani, potem promem na drugi brzeg zatoki, w ok. 20 min. znaleźliśmy się w centrum na bulwarze. Znów mnóstwo spacerowiczów, poza tym kilka pomników sławiących bohaterów kolejnych sewastopolskich batalii i jak zwykle stragany.

Przyjemną odmianę stanowiły grające na żywo zespoły. Przebój Zombie grupy Cranberries w wykonaniu miejscowego Koornaga porwał publiczność i napełnił ich kapelusz datkami.
Płynąc promem przez zatokę mijaliśmy chyba z pół rosyjskiej Floty Czarnomorskiej z niszczycielem Moskwa na czele.
Dzień 7, piątek 20 lipca 2012

Kamping nad jeziorem Jałpug  (UA) 1930 km – kamping w Morskoje nad Morzem Czarnym (UA) 2240 km.

Wydarzenie dnia: Odessa

Po porannej kąpieli w ciepłym jeziorze ruszyliśmy w stronę Odessy.

W mieście zaczęliśmy od słynnych schodów, na których Sergiusz Eisenstein nakręcił scenę z wózkiem dziecinnym, zamieszczoną w filmie „Pancernik Potiomkin”.
Po schodach dotarliśmy do banku, który wyglądał jak urząd służby bezpieczeństwa z lat 80. Wymieniliśmy dolce na hrywny i ruszyliśmy w miasto. Ładne bulwary wysadzane platanami, sklepy znanych marek modowych i knajpy z ogródkami – tak wygląda centrum.

Miasto wygląda na dość zadbane, obok ładnego gmachu opery jest skwer dla spacerowiczów. Niestety, taniej dobrej restauracji nie znaleźliśmy. Po obejściu kilkunastu ulic zajrzeliśmy też do portu.
Wieczorem, już po zmroku skręciliśmy z głównego szlaku w stronę morza. Dzięki chłopakom na skuterkach, którzy informowali przyjezdnych o wolnych miejscach, dotarliśmy do kempingu.

Za wysokim murem i żelazną bramą był sosnowy lasek, w którym stało już kilka namiotów. Zamiast prysznica był baniak z wodą i rurką, z której kapało na głowę kilkanaście kropli na minutę, ale ponieważ jesteśmy na wakacjach i się nam nie spieszy, długotrwałe kąpiele nie przeszkadzały nam. Na szczęście obok był wąż z bieżącą wodą. Rano Artur wykorzystał swój boczny kufer jako miednicę i zrobił wielkie pranie.
Niektórzy z nas rano zaliczyli pierwszy kontakt z morzem – plaża była 100 m od namiotów.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Dzień 9 i 10
Niedziela, poniedziałek 22, 23 lipca 2012,

Kamping w Koktebel (UA)

W niedzielę rano zbudziło nas narzekanie dziewcząt na brak bieżącej wody. Faktycznie, miejsce nad Cichą Zatoką miało tę jedną wadę. Poza tym była to patelnia bez odrobiny cienia.
Zwinęliśmy więc obozowisko i pojechaliśmy do miasteczka, gdzie miejscowi ludzie pokazali nam niedrogi kamping z wodą, toaletami (typu dziura w ziemi, oczywiście), blisko morza. Postanowiliśmy zostać tu dwa dni.

Plażujemy, kąpiemy się w morzu i degustujemy tutejsze potrawy i napitki. I wszystkim bez wyjątku się podoba!
W niedzielę wieczorem imprezowaliśmy na leżakach na plaży. Marcin poderwał siedzące obok dwie Rosjanki z St. Petersburga. – siostry Aleksandrę i Anastazję. Dziś (w pon.) ma drugą randkę. Trzymamy kciuki, bo dziewczyny urodziwe.
Upał straszny, na słońcu długo wytrzymać się nie da. Kilkoro z nas spiekła się już „na raka” Dziś Olek i Agnieszka wstali wcześnie rano i poszli na plażę zająć kilka leżaków pod parasolem z trzciny. Dzięki temu mogliśmy posiedzieć na plaży dłużej.
 

Dzień 8, sobota 21 lipca 2012

kamping w Morskoje nad Morzem Czarnym (UA) 2240 km – dzikie pole namiotowe Tichaja Buchta (Cicha zatoka) nad M. Czarnym, 2760 km.

Wydarzenie dnia: Krym!

Dojechaliśmy do celu. Mimo upału dziś pokonaliśmy ponad 500 km, aż zatrzymaliśmy się na samym południu Półwyspu Krymskiego.
Udało się wyruszyć w miarę wcześnie. Droga też z początku była gładka, więc Artur nadawał mocne tempo. Postanowiliśmy nie stawać nigdzie na obiad, tylko zjeść przydrożnego arbuza, co już stało się taką naszą małą tradycją. Arbuzy są tu przepyszne. Po rozkrojeniu sok cieknie po dłoniach a miąższ jest słodki. Na raz obalamy jednego dużego, powyżej 10 kg, i doprawiamy mniejszym, gdzieś tak 6 kg. Ostatnio dołączyliśmy też melony, równie smaczne i soczyste.
Po drodze widzieliśmy okropny wypadek. Najpierw był parokilometrowy korek, który minęliśmy lewym poboczem. W końcu zobaczyliśmy leżącą na boku w poprzek drogi ciężarówkę do przewozu nowych aut, obok w rowie osobowego ze zmiażdżonym tyłem i trzy trupy przykryte czym się dało. Objazd był przez świeżo zaorane pole jakieś pół km.


Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się przed przydrożnym sklepem, żeby zrobić zakupy żywnościowo-alkoholowe. Jak zwykle mała sensacja dla miejscowych i tygodniowe obroty dla sklepu. Najgrubsza i najgłośniejsza ekspedientka, pewnie kierowniczka, poradziła nam, że jeśli chcemy znaleźć fajne miejsce, to tylko Koktebel. Jeszcze jakieś 120 km (a mieliśmy tego dnia nawinięte już jakieś 400), ale postanowiliśmy jechać.

Dobiliśmy do plaży, gdy już się zmierzchało. W wieczornym świetle wyglądało OK.: piękna zatoczka, piaszczysta plaża, sporo namiotów. Rozbijaliśmy się po ciemku, na lekkim zboczu.

piątek, 20 lipca 2012

Dzień 6, czwartek 19 lipca 2012

Motel w Bogdanesti (RO) 1610 km - Kamping nad jeziorem Jałpug  (UA) 1930 km

Nie udało się nam pokonać zakładanego dystansu, głównie z powodu długiego oczekiwania na granicach – przekroczyliśmy dwie: rumuńsko-mołdawską i mołdawsko-ukraińską.
Najpierw przy wjeździe do Mołdawii formalności trwały długo. Musieliśmy zapłacić podatek za przejazd – ok. 2 $ od osoby. Tylko Grzesiowi policzyli 2,8$, ale nie ustąpił, zainterweniował u pograniczników i wygrał.


Mołdawię postanowiliśmy przejechać tak szybko, jak się da, tylko z jednym postojem na zakup słynnego, taniego mołdawskiego wina. Przy pomocy miejscowych trafiliśmy do sklepu, gdzie lano wino do plastikowych butelek „z kija”. Wybór: 6 rodzajów (słodkie i wytrawne), cena 3 - 7 zł/litr. Trochę na nas zarobili, bo zrobiliśmy małe zapasy.
Na drodze trzeba uważać, bo zaczęły pojawiać się stada kóz, owiec, osiołki. 
Jeszcze dłużej przekraczaliśmy granicę ukraińską. Brali do kontroli po dwa motocykle, zaglądali do kufrów, wypytywali. Oczywiście, nie mieli się do czego przyczepić. Zrobił się wieczór, więc postanowiliśmy poszukać noclegu. Przypadkowy Ukrainiec na stacji benzynowej przypomniał sobie o czymś, co mogło być kampingiem i dzięki jego wskazówkom trafiliśmy tuż przed zmrokiem na miejsce nad wielkim jeziorem z piaszczystą plażą i cieplutką wodą.


Namioty stanęły nad brzegiem, wokół wiaty ze stołem i ławami – idealne miejsce na kolację przy winie.


To była pierwsza naprawdę ciepła noc. Bobik postanowił ją dokończyć tuż nad brzegiem jeziora.

Dzień 5, środa 18 lipca 2012,

Leśna polana nad jeziorem Cerbureni k. Curtea de Arges (RO) 1345 km – motel w Bogdanesti (RO) 1610 km

Wydarzenia dnia: naprawa japońskiego motocykla patykiem i kamieniem

Zmieniamy kierunek na wschodni. Ruszyliśmy w stronę Braszowa, chcąc po drodze zwiedzić zamek hr. Draculi, który okazał się dobrze zachowanym XIV-wieczną warownią górującą nad doliną.


Było wszystko, czego w takim miejscu można się spodziewać: niskie sufity, wąskie korytarze, tajemne przejścia, ciasne kręte schody, krużganki i malutki dziedziniec ze studnią na środku. Były też toalety, które niektórzy z nas okupowali dość długo.

W tym czasie Bobik przekonywał Olę, jak fajnie im razem ze sobą.
Gdy wracaliśmy do motocykli, Ida spotkała koleżankę – Asię „Palestynę”. Wyściskały się i ucieszyły z niespodziewanego spotkania.
Po zakupach i obiedzie na parkingu przed Realem w Braszowie, ruszyliśmy dalej. Na wyboistych drogach zaliczyliśmy krótki przymusowy postój. W motocyklu Artura lewy tłumik zaklinował się na śrubie tylnego koła i zablokował wahacz. Z enduro zrobił się chopper. Trzeba było odgiąć tłumik.
Do pracy przystąpił Grześ, który znalezionym pasterskim kijkiem i kamieniem, a potem gołymi rękami załatwił sprawę.


Pod wieczór znaleźliśmy nocleg w przydrożnym motelu i podsumowaliśmy dzień przy zimnym piwie. 

Jutro rano opuszczamy Rumunię, kraj górzysty, zapewniający piękne widoki w czasie jazdy. Mnóstwo górskich tras, niestety z kiepskiej jakości nawierzchnią. Poza pięknymi górami kraj sprawia wrażenie, jakby wszystko tu było wiecznie w budowie. Setki rozpoczętych, wyglądających na porzucone budów, gdzie spojrzeć - lekki bałagan, ale ludzie tu mili, otwarci. Ceny w sklepach podobne do polskich. Z policją kłopotów nie mieliśmy żadnych.



Dzień 4, wtorek 17 lipca 2012,

Ogródek w Unirea (RO) 1195 km – leśna polana nad sztucznym jeziorem Cerbureni k. Curtea de Arges (RO), Góry Fogaraskie 1445 km

Wydarzenie dnia: przejazd Trasą Transfogaraską

Rano ruszyliśmy na południe. Bobik zahaczył butem o asfalt i podeszwa odpadła. Zatrzymaliśmy się i właściciel buta zaczął kleić go butaprenem.
Po południu dotarliśmy do podnóża Gór Fogaraskich. Pogoda piękna, ciepło, lekki wiaterek. Szczyty gór schowane lekko w chmurach. Zaczęła się jazda – kilkadziesiąt serpentyn, z lewej skały, z prawej przepaść. Co chwilę zatrzymywaliśmy się w zatoczkach, by spojrzeć w przepaść i ocenić majestat gór.


Ruch na szczęście niewielki i żadnych rumuńskich tirów. Najwięcej pracy miał Zagan, który filmował po kolei każdego kamerą zamontowaną na kasku.


W najwyższym punkcie trasy (2042 m n.p.m.) zatrzymaliśmy się na sesję zdjęciową a chłopaki zrobili „świebodzin”.
Trasa jest OK. Przypomina drogi alpejskie, z dwoma różnicami: jest bezpłatna i ma trochę gorszą nawierzchnię.
Zjazd w dół równie widowiskowy, ale trzeba uważać na konie i stada owiec chodzące po asfalcie. Po prawej strony drogi przez kilkanaście km ciągnie się sztuczne jezioro. Dojechaliśmy do zapory, która je tworzy i skręciliśmy z naszej trasy w bok, na wyboistą drogę z szutrową nawierzchnią. Warto było, bo znaleźliśmy na nocleg polanę nad jeziorem.


Zaraz po rozbiciu namiotów wskoczyliśmy do jeziora (woda ciepła) popływać i skorzystać z mydła. Agnieszka i Ida, które od pewnego czasu narzekały, że muszą pod prysznic, nie zdecydowały się na kąpiel, bo woda nie pachniała tak, jakby sobie tego życzyły. Tylko Ola była odważniejsza.
Po kąpieli rozpaliliśmy ognisko, usiedliśmy w kręgu, nadziali kiełbasy na kije i spłukaliśmy piwem kurz rumuńskich dróg. Bobik nadal kleił buta butaprenem a Ida wypiła z gwinta całe wino i po cichu poszła spać. Rano wstała nie-ta-sama-kobieta: wyspana, uśmiechnięta i przestała ją boleć ręka.


Taki mieliśmy widok z namiotów.

wtorek, 17 lipca 2012

Dzień 3, poniedziałek 16 lipca 2012


Pagórek k.  (RO) 844 km – ogródek przydomowy w Unirea (RO), 1195 km

Wydarzenie dnia: poszukiwanie noclegu


Dzień zaczęliśmy od wizyty na Wesołym Cmentarzu w Sapatja. Stoi tam kilkaset wyrzeźbionych w dębie i pomalowanych na niebiesko nagrobków a na każdym podobizna zmarłego jakoś go charakteryzująca krótka historia jego życia, napisana bez śmiertelnego patosu (wg tablicy informacyjnej, bo po rumuńsku nie czytamy).

Potem było trochę serpentyn i bukowego lasu – frajda dla każdego motocyklisty. Tylko Idzie podobało się mniej. I dużo robót drogowych z mijankami.
Jedziemy na południe Rumunii w stronę Trasy Transfogarskiej.
Pod wieczór zaczęliśmy się rozglądać za noclegiem. Dziewczyny chciałyby kamping z prysznicem, ale niestety okazało się, że wszystkie te zaznaczone na mapie kampingi po prostu nie istnieją. Tymczasem zaczęło się zmierzchać. Została tylko opcja „na dziko”, ale po ciemku ciężko było coś znaleźć. Skręciliśmy w boczną drogę i pierwszy kawałek równego terenu to był peron opuszczonej stacji kolejowej, ale wylazł jakiś rumuński kolejarz i zabronił wjazdu. W końcu, lekko zrezygnowani, poprosiliśmy mieszkańców o zgodę na nocleg w ich przydomowym ogródku. Chyba trochę się bali, jak zobaczyli dziesięć czarno ubranych postaci w kaskach, ale przełamali obawy i otworzyli bramę. Ok. 22.45 zsiedliśmy z motocykli i zaczęli rozbijać namioty.


Rano poczęstowali nas kawę i ciastem w ogóle byli bardzo gościnni. Bohaterem wieczoru został 10-letni Kevin (na zdjęciu w czerwonej bluzie), na codzień mieszkaniec Wiednia, spędzający wakacje u dziadków. Kevin był tłumaczem między nami i dziadkami, a potem pomagał, w czym mógł i bardzo interesował się naszą ekipą. W podziękowaniu dostał od nas (właściwie od Bobika) prawdziwą kibicowską trąbkę w biało-czerwonych barwach (akurat w Austrii nie będzie zbytnio raziła).

PS. Tu z zasięgiem sieci kiepsko, więc wrzucamy posty, jak się uda.

Dzień 2, niedziela 15 lipca 2012

Miszkolc (H ) 614 km – pagórek k. Calinesti Oas (RO) 844 km

Wydarzenie dnia: Prezes stawia arbuza, czym zapoczątkowywuje nową świecką tradycję

Wczorajsze heinekeny były zimne i dobrze nam smakowały, więc trochę późno wstaliśmy. Ujechaliśmy niewiele, przy okazji przekraczając granicę węgiersko-rumuńską. Jazda przypominała trochę zabawę z burzą w kotka i myszkę – co chwilę po lewej lub prawej błyskało i grzmiało, ale nas jakoś omijało.
Po drodze spotkaliśmy parę na z Torunia chopperze i grupę czterech motocykli ze Śląska w drodze do Bułgarii.
Wzdłuż szosy i co chwilę stoją stragany z owocami. W końcu przy którymś Artur nie wytrzymał i zakupił 16-kilogramowego arbuza „na miejscu”.


Pierwszy olbrzym był w środku lekko nadpsuty, więc sprzedawca wyciągnął kolejnego. Ten już słodki był i soczysty. Objedliśmy się wszyscy i jeszcze trochę zostało.
Po krótkich i bezowocnych poszukiwaniach kampingu znaleźliśmy piękny pagórek nad zalewem i tam rozłożyliśmy biwak. Dziewczęta urzekł zachód słońca nad wodą. Podobno w nocy coś (ktoś?) chodziło wokół namiotów, coś chrząkało i tupało, ale rano żadnych śladów nie znaleźliśmy.


O świcie Bobik wybrał się na ryby, ale nic nie złowił.

Potem z naszego pagórka obserwowaliśmy wyścigi furmanek, zmierzających na targ w pobliskiej wsi.

Dzień 1, sobota 14 lipca 2012.

Wrocław 0 km – Miszkolc (H) 614 km (+ 6 km po piwo do Tesco)
Jechaliśmy cały dzień. Droga minęła bez większych niespodzianek. Najfajniejszy fragment trasy to kilkanaście km serpentyn przed Bańską Bystrzycą na Słowacji. Później było trochę deszczu, chwilami mocnego i słowaccy kierowcy, którzy rozbryzgiwali wodę z kolein tak, żeby nas ochlapać. OK, zrewanżujemy im się w jesiennych eliminacjach do mundialu. Kombinezony deszczowe zakładaliśmy na parkingu przed Lidlem, korzystając z zadaszenia.
Węgry przywitały nas ciepłym powietrzem, więc nasze kombinezony deszczowe szybko wyschły.
W Miszkolcu nie znaleźliśmy czynnego pola namiotowego, trafiliśmy za to na uliczkę pensjonatów. Ich właściciele słysząc motory wyszli na ulicę i zaczęli się kłócić o to, kto nas przenocuje, przy okazji obniżając ceny. Skończyło się na 7 euro/twarz.


Okazało się, że też mają tu sklepy czynne na okrągło, więc do kolacji wypiliśmy po zimnym heinekenie (no, niektórzy po dwa), co bardzo pomogło rozwiązać kwestię: jak w ośmiu łóżkach ułożyć 10 osób, ale szczegółów „kto z kim” zdradzać nie będziemy ;)

piątek, 13 lipca 2012

Ruszamy!

Wrocław, sobota, 14 lipca.
No to ruszamy! Osiem motorów, 10 osób. Przed nami 4300 km po drogach Słowacji, Węgier, Rumunii, Mołdawii i Ukrainy, a może i więcej...
Planowana trasa wygląda mniej więcej tak:
W miarę możliwości i dostępu do sieci będziemy informować, co się u nas dzieje. Trzymajcie za nas.
Członkowie Akademickiego Klubu Motorowego Politechniki Wrocławskiej Apanonar i sympatycy.